Dni teatru. Bilet za 300 groszy. Inicjatywa zacna, choć według mnie trochę upokarzająca. Rozumiem intencje – przyjdź ten jeden raz – masz praktycznie za darmo. Połknij bakcyla to zaczniesz bywać. Z obopólną korzyścią. Ale odczuwam niesmak. Tyle trudu, ile musi włożyć w przygotowanie aktor… Ogarnięcie pamięciowe, psychiczne, nieustanna gotowość ubierania cudzej skóry. A coś takiego niewidzialnego jak sztuka? Oczywiście robią to ludzie którzy tego chcą i maja predyspozycje. I nikt ich do tego nie zmusza, ale mimo wszystko tego rodzaju wysiłek i poświęcenie powinien być wynagradzany rzetelnie.
To budzi też kolejną niewesołą konstatację – edukacja… Gdy ja chodziłem do szkoły, to wyjścia do teatru miewaliśmy prawie co miesiąc. I to było przeżycie – poprzedzającego wieczora nie mogłem zasnąć z ekscytacji, a sama wizyta miała oprawę i klimat jak wizyta w tajemnej świątyni. Najpierw to były teatry dla dzieci, a potem specjalnie dobierane z repertuaru, nawiązujące do zestawu lektur sztuki. Oczywiście dziś, w dobie opracowań jako substytuty książek, przy natłoku różnych atrakcji młodziaki nie bardzo sobie cenią ten rodzaj sztuki, ale też może dlatego, że nie znają? Gdyby od najmłodszych lat były prowadzone, gdyby było im pokazane, gdyby były przygotowane na odbiór tego rodzaju sztuki… Teraz jedyny kontakt z teatrem to jakieś kulawe i obowiązkowe jasełka albo scenki apokryficzne z krzyżowania albo innych kaźni. I zamiast światłych, otwartych ludzi wychowują masowo przyszłych klientów psychicznego BDSM czyli kościoła katolickiego.
Miałem też to szczęście, że była za komuny instytucja mecenatu zakładów pracy. Ojciec miał możliwość raz w miesiącu wziąć podwójną wejściówkę do Starego Teatru. Miałem więc, jako mały chłopak, możliwość obejrzenia wielu wiekopomnych przedstawień – np. „Dziadów” w reżyserii Swinarskiego. Wtedy nawet nie wiedziałem czego dotykam, choć wrażenie było piorunujące.
Wybór form teatralnych jest olbrzymi! Bo oczywiście teatry duże i stacjonarne. A są też małe zespoły i amatorów i zawodowców z siedzibą mniej czy bardziej stałą, uliczne, performerskie. Niektórzy dostają jakieś ochłapy od państwa, inni wcale, a jedni i drudzy robią rzeczy wspaniałe i godne uwagi. Jakiś czas temu córuś moja najmłodsza zaangażowała się w teatr. Grupa młodych amatorów pod wodzą pana, który miał jakie takie pojęcie i potrafił ich zapalić. Robili (między innymi) własną adaptację „Małego księcia”. I jakkolwiek nie jestem wielkim znawcą – tak potrafili zaczarować, że zapominałem że jestem w teatrze – zabierali mnie w podróż tam gdzie chcieli. I tak jak chcieli – kiedy lecieliśmy samolotem – martwiłem się o lądowanie! I nie było czuć, że amatorzy. A robili to po prostu dla frajdy! A te dwie godziny spędzone z nimi były warte naprawdę dużo!
Przeczytałem kilka tekstów Ewy Maciejczyk na temat teatru. Na temat niszczenia ludzi, inicjatyw, tradycji. Rozbijaniu zespołów i wmawianiu, że to dla ich dobra, że teraz wreszcie będzie dobrze. Że oni wiedzą lepiej i wyręczą nas w wyborze repertuaru. Tekstów bezradnych, rozpaczliwych, bo co może pojedynczy, wrażliwy człowiek w tłumie chamów w gumofilach depczących manuskrypty…
Jestem na tyle stary, że pamiętam artystów i teatr w ogóle za komuny.. W tą straszną noc bez nadziei na świt jakoś lepiej dawali sobie radę. Podział był wyraźniejszy, czystszy i szlachetniejszy. I gra z cenzurą i całą komuną jakkolwiek często brutalna, to jednak powodowała ostatecznie, że dzieło było mocno wysublimowane. Dziś te podziały przebiegają pomiędzy ludźmi i wewnątrz nich. Jak pleśń. Bo niby jest wolność, bo niby można, bo niby nie ma przeciw komu. Niby…
Oczywiście i wtedy byli koniunkturaliści, pieszczochy władzy legitymizujący swoją gębą system. Ale tacy są zawsze i jeżeli jeszcze trzymają poziom artystyczny, to i szkoda nie tak wielka. Ludzie i tak wiedzieli. Inna była
kondycja intelektualna narodu – kiedyś cienka aluzja wplatana w spektakl omijając cenzora i powodująca, że czuło się to igranie z wolnością, doceniało ryzyko twórców – dziś zamieniana jest na pierdzenie w salonie i bezrozumny rechot. I nie chodzi o to, by stale na koturnach, by z rozwianym włosem i starganą szatą przeżywać od nowa porażki cierpiąc za miliony. Niechże nawet i rechot! Sam czasem lubię. Ale by nie był zamiast. By nie był wyłącznie. By nie był jako substytut wszelkiego życia kulturalnego w tym smutnym kraju.